Po urlopowej przerwie powracam do pisania bloga. Dziś nie będzie o wystąpieniach publicznych, ale o miłości do moich dwóch synów i sile marki, jaką jest bycie OJCEM.
Czas na kajaki
W Krasnobrodzie, gdzie spędzamy urlop jest piękne lipcowe przedpołudnie. Całą rodzinką - ja, małżonka i naszych dwóch synów - wsiadamy do auta i ruszamy w malownicze okolice tej pięknej miejscowości. A dokładnie do wsi Hutki, gdzie rozpocznie się nasza wielka i momentami stresująca przygoda z kajakami. Już po drodze dzielimy się na dwa zespoły. Ja z młodszym synem (8 lat) w jednym kajaku, a żona ze starszym (14 lat) w drugim.
Jesteśmy na miejscu. Wsiadamy do kajaka, lekko buja ale dajemy z młodym radę, ja wiosłuję on robi za operatora przenośnej kamerki. Jako jedyny nie wiosłujący ma za zadanie sfilmować naszą wyprawę. Widzę wielką radość w jego oczach połączoną z dużą odpowiedzialnością za wyznaczoną misję. Wieprz w tym miejscu jest dość wąski. Jest dużo ostrych zakrętów o czym niebawem boleśnie się przekonamy. Myślę sobie, damy radę! W końcu co to za filozofia trochę powiosłować, będzie mega frajda! No i ups! Już po zaledwie kilku metrach - Remek mistrz wioślarstwa - tracę panowanie nad blisko dwumetrowym kajakiem, co w konsekwencji obraca nas i blokuje ciasne gardło rzeki. Za naszymi plecami żona ze starszym synem mają mega polewkę ze starego. Lekko spanikowany, ponieważ nie mogę nas wyprowadzić z tej sytuacji decyduję się wysiąść z kajaka. Wskakuję do zimnej wody, która sięga mi do pasa, pod nogami wartki nurt rzeki, połamane konary drzew i Bóg jeden wie co jeszcze. Ślizgam się walcząc z ciężkim jak cholera kajakiem. Młody nagrywa, reszta familii pęka ze śmiechu. Mnie do śmiechu nie jest. Kolejne szarpaniny z kajakiem nic nie dają, stawiam po omacku nerwowe kroki w rzece, próbując wyrwać z potrzasku nasz kajak. Kiedy wydaję mi się, że już i wracam do środka, kajak jak na złość znowu się obraca. Wyskakuję kolejny raz, niestety tym razem mam pecha. Nurt rzeki i nieregularne dno porywają mojego prawego klapka... Uff! wreszcie się udaje, wracam na pokład z jednym laczkiem, ale grunt, że płyniemy dalej. Przede mną osiem kilometrów wiosłowania w jednym laczku i w przemoczonych do suchej nitki ciuchach. Starszy syn i żona wyprzedzają nas, co jest absolutnie zrozumiałe wiosłują przecież razem. Kilkaset metrów dalej, gdy wydaję mi się, że opanowałem już trudną sztukę wiosłowania, ponownie lądujemy w gęstych krzakach i obraca nas o 180 stopni. Młody podekscytowany, ja zmęczony, zestresowany, a tu znikąd pomocy. Dookoła tylko drzewa, dzikie chaszcze, połamane konary, rzeka, totalna głusza i wszędobylskie owady. Jedyny ratunek, to kolejny skok do nieznanej wody. Zaczynało robić się nieciekawie…
40 lat minęło, jak jeden dzień...
Musicie wiedzieć, że opisane zdarzenie miało miejsce kilka dni przed moimi 40-tymi urodzinami, które to urodziny razem z moją ukochaną małżonką - urodzoną tego samego dnia i miesiąca! - zawsze spędzamy na urlopie. Taka świecka tradycja. Wracamy z Krasnobrodu do Lublina właśnie w TEN DZIEŃ. Jest około 13-tej. Żona wysyła chłopaków po śmietanę i mleko. Hurra! na obiad będą ich ulubione naleśniki. Szybko wracają i oznajmiają, że idą na spacer. Wy na spacer? Od telefonów nie można was odkleić, a tu nagle spacer?! Patrzymy na siebie z żoną zdziwieni, ale ok, idźcie. My w tym czasie pójdziemy na spacer z naszym nowym lokatorem, dwumiesięczną Zoją, suczką rasy York. Wracamy ze spaceru pierwsi, chłopaków jeszcze nie ma. Ale ok jest ciepło, pewnie gdzieś się włóczą po dzielnicy jedząc lody. Gdy stoję w kuchni, robiąc sobie coś do jedzenia, nagle wracają i równie szybko znikają tajemniczo w pokoju starszego syna.
Dwadzieścia minut później dostaję NAJPIĘKNIEJSZY W ŻYCIU PREZENT URODZINOWY. Moi kochani synowie, postanowili kupić mi nowe laczki! Piękne, wygodne, niebieskie laczki. Byłem i jestem NAJSZCZĘŚLIWSZYM OJCEM NA ŚWIECIE, tym bardziej, że wiem iż wykombinowanie jak kupić mi te klapki kosztowało ich dużo energii i pomysłowości, abyśmy z żoną niczego się nie domyślili. Małżonka otrzymała od nich słodki prezent.
CHŁOPAKI, KOCHAM WAS NAD ŻYCIE!!!
P.S. Wracając do moich przygód na kajakach, po kilku nerwowych minutach spędzonych w Wieprzu po pas, udało mi się wyprostować kajak i popłynąć dalej. Po kolejnych minutach dogoniliśmy z młodym resztę rodzinki i pozostałą trasę już wspólnie, śmiejąc się z mojej „zguby” dopłynęliśmy do pierwszego etapu trasy we wsi Bondyrz I. Finał wyprawy to: utracony laczek i wielki krwiak pod lewym kolanem spowodowany kilkukrotnym wsiadaniem i wysiadaniem z ciężkiego kajaka.
Czy jeszcze kiedykolwiek dam się namówić na spływ kajakowy? Oczywiście, ale tym razem będę strzegł moich urodzinowych klapek jak oka w głowie!
Chcesz być na bieżąco? Zapisz się do newslettera, a jako pierwszy dowiesz się o nowościach na moim blogu.