Blog

Trzy kroki

05-01-2018

Trzy kroki

Nowy rok to dobry czas na nowy wpis na blogu.

Inspirację ponownie zaczerpnąłem z filmu, który kilka dni przed sylwestrem obejrzałem w telewizji. Chodzi o biograficzną opowiastkę pt. „The Walk. Sięgając chmur”. Produkcja, która wyszła spod ręki znakomitego Roberta Zemeckisa (m.in. „Powrót do przyszłości” czy „Forrest Gump”) to historia francuskiego artysty Philippe'a Petita, który w 1974 roku przeszedł po linie między wieżami World Trade Center. W rolę ekscentrycznego artysty wcielił się Joseph Gordon-Levitt (kojarzysz go na pewno z „Incepcji”).

Bezcenna rada... gratis

W filmie młodego linoskoczka, który zapragnął przejść na linie rozpiętej pomiędzy wieżami WTC zgodził się trenować za pieniądze stary wyga i mistrz cyrkowy, zwany Papa Rudy (w tej roli świetny Ben Kingsley). W jednej ze scen w czasie kolejnych żmudnych zajęć nagle tuż przed końcem trasy młody artysta traci równowagę, chwieje się i spada w dół. Na szczęście linia zawieszona jest dosyć nisko, więc kończy się bez bolesnych konsekwencji. Kiedy przestraszony całą sytuacją Philip, znaczy Gordon-Levitt otrzepuje się i próbuje rozgryźć co poszło nie tak i gdzie popełnił błąd, mistrz Rudy udziela mu bardzo cennej, ale darmowej porady. Brzmiała mniej więcej tak:

Jeżeli trzy kroki przed końcem spaceru na linie uznasz, że już ci się udało i jest po wszystkim będzie to twój artystyczny koniec. Dopóki jesteś na linie i stawiasz wciąż kolejne kroki twój spacer nadal trwa i każda radość jest przedwczesna i może być zgubna.

Nie chwal imprezy zanim wypijesz

Scena ta od razu przywiodła mi na myśl jeden z prowadzonych przeze mnie eventów w 2010 roku, który do dziś jest moją wielką osobistą i zawodową porażką. Z bólem serca, ale i z ulgą opowiedziałem o nim podczas kolejnej edycji „FuckUp Nights” w lutym 2017 roku w Centrum Kultury w Lublinie. Jesteś pewnie ciekawy co się stało? Na opisanie całego feralnego eventu na blogu przyjdzie pewnie jeszcze kiedyś czas, dziś opowiem tylko ten jeden fragment imprezy odnoszący się do sceny z „The Walk”.

Jest luty 2010 roku, prowadzę - z resztą fatalnie - duży event branży FMCG z udziałem blisko trzydziestu wystawców. Od początku idzie mi jak po grudzie. Męka ta trwa długich sześć godzin. Po wszystkim oddycham z ulgą. Czas na bankiet i zabawę czyli będzie z górki. Impreza zaplanowana jest w stylu PRL, więc pojawiają się gadżety z czasów „komuny”. Niestety nie znam scenariusza, co już wkrótce odbije mi się czkawką. Po lekkich oporach daję się namówić na przebierankę. Nakładam na głowę stary, obdrapany hełm, a do ręki biorę gumową pałkę. I już po chwili jestem zomowcem. Tak przebrany rozpoczynam wygłupy z resztą ekipy przechadzając się pomiędzy stolikami i zaczepiając rozweselonych „ognistą wodą” uczestników bankietu. Nagle ktoś rzuca hasło, kolejka dla każdego! Myślę sobie, czemu nie. Jestem w podłym nastroju, może chociaż humor mi się poprawi. W końcu gorzej już być nie może. A jednak… Nawet nie zauważam, kiedy przyjmuję „trzy szybkie”. I tu okazuje się, że słabo jeszcze znam swój organizm. Alkohol szybko zaczyna krążyć w żyłach. Z każdą chwilą chwieję się coraz bardziej na nogach i wesolutko bełkocząc ochoczo odgrywam rolę „złego zomowca”. Ludzie świetnie się bawią, my ekipa również. Nasze żarty - często zbyt rubaszne, jeszcze częściej sprośne - bardzo się wszystkim podobają. Już nikt nie pamięta słabych targów i błędów konferansjera. Mówiąc krótko, bankiet na 102! I kiedy wydaje mi się, że ten dzień i wieczór da się uratować, ktoś krzyczy: czas na galę! Pora wreszcie poznać najlepszych handlowców, wręczyć nagrody, dyplomy, kwiaty, uściskać dłoń prezesa… a w samym środku tego rozentuzjazmowanego tłumu ja, podpity Remek.

Jak łatwo możesz się domyślić nie jestem mistrzem ceremonii. Mylę firmy i nazwiska zapisane drobnym maczkiem na podawanych mi małych karteczkach. W efekcie, wywołuję do odbioru nagrody niewłaściwe osoby, do tego chwieję się na miękkich nogach i bełkoczę coś wkurw… pod nosem. Ogólnie dramat! Po trzydziestu minutach robienia z siebie debila gala dobiega końca, ale dla mnie koszmar jeszcze trwa. W pewnym momencie podchodzi do mnie pani prezes firmy, na zlecenie której zorganizowano ”cały ten cyrk”. Z marsową miną stwierdza stanowczym tonem, że jestem słabym konferansjerem, mam kiepską dykcję i tak w ogóle to powinienem dać sobie spokój z tą robotą. Słowa te na długo zapadają mi w pamięć. Moja pewność siebie i dotychczasowa swoboda na scenie pękają jak bańka mydlana. Potrzebuję kilku kolejnych imprez by ten luz i spokój powróciły…

Koncentracja do końca plus pokora

I tak oto dobrnęliśmy do końca tego wpisu. Moja eventowa wpadka nauczyła mnie, aby NIGDY WIĘCEJ nie pracować bez scenariusza, no i oczywiście po alkoholu. Od tej feralnej wpadki udało mi się poprowadzić już dziesiątki różnego rodzaju eventów. POKORA, z którą podchodzę teraz do każdego wydarzenia (a, której mi wówczas zabrakło) pozwala mi dobrze zacząć i skończyć. I dlatego życzę ci, abyś zawsze w tym co robisz miał w sobie pokorę i abyś zawsze potrafił doprowadzić wszystko z sukcesem do samego końca. Pamiętaj, że na uznanie dla ciebie i twojej pracy przyjdzie czas DOPIERO, gdy opadnie kurtyna. A jeśli kiedykolwiek zbyt wcześnie popadniesz w samozachwyt pamiętaj proszę o słowach Papy Rudy`ego:

 

Jeżeli trzy kroki przed końcem spaceru na linie uznasz, że już ci się udało i jest po wszystkim będzie to twój artystyczny koniec”.

P.S. Na zdjęciu prawdziwy Philippe Petit (Fot. CINEMAX, MAT. PRAS.)

 

Chcesz być na bieżąco? Zapisz się do newslettera, a jako pierwszy dowiesz się o nowościach na moim blogu.
 

 
 

 

Wróć do bloga

© 2024, Remigiusz Małecki realizacja: adm-media.pl